Całkiem nieźle pamiętam moment, w którym nastąpiła denominacja złotówki. Z nominałów banknotów, którymi się posługiwaliśmy, skreślono cztery zera i zamieniono je na nowe. To był czas najwyższy na przeprowadzenie takiej operacji, bo banknoty o najwyższych nominałach opiewały na miliony. Od dawna z obiegu wyszły monety, paczka zapałek czy guma do żucia kosztowały około tysiąca złotych.
Nowe pieniądze, którymi zresztą posługujemy się do dzisiaj, mają odpowiednio niższe nominały. Wróciły nawet monety po kilka groszy, które swoją charakterystyczną barwę zawdzięczają najprawdopodobniej temu, że ich głównym składnikiem jest miedź.
Od czasu do czasu słychać głosy, że monety o najniższych nominałach dobrze byłoby wycofać z obiegu. Jestem zwolennikiem takiego kroku. Przede wszystkim mocno na nerwy działają mi ceny w sklepach wynoszące na przykład dwa złote dziewięćdziesiąt dziewięć groszy. To psychologiczny, nieuczciwy zabieg mający na celu zasugerowanie klientowi, że zapłaci za towar mniej niż trzy złote. Zabieg ten działa często poza sferą świadomości. Po wycofaniu żółtych monet (tak zwanych miedziaków) z obiegu sklepy nie miałyby już możliwości wykorzystywania tej metody, a przynajmniej nie mogłyby robić tego tak bezczelnie (musiałyby na przykład obniżyć cenę o dziesięć groszy, w skali przemysłowej oznaczałoby to zmniejszenie zysków o tyle, że chyba bardziej opłacałoby im się jednak stosować ceny adekwatne do wartości).
Ponadto wyprodukowanie takiej monety kosztuje zdecydowanie więcej niż jest ona warta. Państwo ponosi z tego tytułu duże straty, bo ludzie lubią zbierać te monety, gromadzić je w słoikach, spodkach. Pozwala im to przekonać samych siebie, że oszczędzają, mimo, że gdyby podliczyli te wszystkie monety, zbierane przez na przykład rok czasu, okazałoby się, że uzbierali kilka, może kilkanaście złotych. Za tą kwotę nie można nawet pójść do kina.
Obecność owych monet na rynku wiąże się chyba głównie z tym, że zwyczajnie się do nich przyzwyczailiśmy i z tym, że zyski sklepów są dzięki nim wyższe.